poniedziałek, 24 lutego 2014

"Śmiertelna klątwa" - Agata Christie

W swojej czytelniczej "karierze" czytałam tylko jeden kryminał, będący dziełem Agaty Christie i równocześnie jedynym, który mnie zachwycił. Nadal jestem zaskoczona faktem, że tego typu literatura zaczęła do mnie przemawiać, a biorąc dzisiaj z półki "Śmiertelną klątwę" cieszyłam się niemalże jak dziecko na myśl, że czekają mnie tajemnice, zagadki i łamigłówki...

"Śmiertelna klątwa" to zbiór ośmiu opowiadań, z czego sześć pierwszych połączone jest jedną wyraźną nicią, a mianowicie - akcja dzieje się w miasteczku St Mary Mead, gdzie dochodzi do sześciu tajemniczych wydarzeń, które wyjaśnić jest w stanie tylko panna Marple. Natomiast pozostałe dwa diametralnie się różnią i nic już w nich nie jest takie proste...

Jestem z siebie bardzo dumna, bo rozwiązałam sama aż (uwaga!) dwie sprawy zawarte w opowiadaniach "Azyl" oraz "Narzędzie zbrodni". No, pewnie nie były aż takie trudne, skoro nawet ja dałam sobie z nimi radę, ale tak czy siak - liczy się! 

Przechodząc do tematu, ta książka gwarantuje świetną zabawę i jest doskonałą pozycją, aby odpocząć i wewnętrznie odetchnąć, a mój dzień dzięki niej stał się o wiele ciekawszy. Akcja cały czas mknie do przodu, odkrywając przed Czytelnikiem coraz to nowe szczegóły, a autorka bardzo zręczne podsuwa nam podpowiedzi, z których ja sama w większości przypadków nic mądrego nie wywnioskowałam.

Jednakże książka ma też ogromnej wagi  minus, którego na pierwszy rzut oka nie widać, ale bardziej wprawny czytelnik dopatrzy się, że postacie są jakby bez życia, zachowują się jak laleczki, które Christie sobie poustawiała na odpowiednich miejscach i tańczą, tak jak ona im zagra. A to przeszkadza, bo nie ma bohatera, którego moglibyśmy lubić, bo którego? Przecież wszyscy są tacy sami!  

Podczas czytania towarzyszyło mi też dziwne wrażenie "zawrotnej szybkości". I zastanawiam się czym było ono spowodowane. Czy to Christie tak szybko przelewała swoje intrygi na papier? Czy to ja włączyłam tryb "turbo"?Ale spokojnie, to nie wada, to zaleta!

A na koniec jedno słowo - polecam! 

Wydawnictwo: Dolnośląskie 
Stron: 136
Przeczytane: 24.02.2014r.
Moja ocena: 7/10

sobota, 22 lutego 2014

Nowości na półeczce :)

Witam,
w ostatnim czasie na moją półeczkę przybyło dużo nowych książek, ale ponieważ już o wszystkich była mowa, czy to w recenzjach, czy na takim fanpejdżu, to stwierdziłam, że nie będę zawracać sobie już nimi głowy, a pokażę Wam tylko te cztery cudeńka. 

Gra Anioła i Więzień Nieba - Carlos Ruiz Zafón 
Chyba każdy wie, że zachwycam się strasznie twórczością tego pisarza, więc tym bardziej ucieszyłam się, że udało mi się "obczaić" super okazję i za jedyne 30 zł. zakupić dwa pozostałe tomy Cmentarza Zapomnianych Książek.

W stronę Swanna i W cieniu zakwitających dziewcząt -  Marcel Proust 
Dwa pierwsze tomy cyklu W poszukiwaniu straconego czasu otrzymałam jako egzemplarze recenzenckie od Wyd. MG. Właśnie jestem w trakcie czytania pierwszej części i jedyne co zdradzę to to, że lektura ta wymaga ogromnej cierpliwości i skupienia.

A Wy co czytacie? Co nowego zagościło na Waszych półkach? 
Pochwalcie się!

czwartek, 20 lutego 2014

"Villette" - Charlotte Brontë

Ostatnie sunięcie pióra po papierze.
Ostatni raz stykają się te dwa przedmioty.
Po raz ostatni między nimi tworzy się iskra.
Pieczątka. Pieczęć.
Autobiografia.
Tym samym czytelnicy otrzymują ostatnią powieść od niej.
Od Charlotte Brontë.
28 stycznia 1853 roku ukazuje się

"Villette".

Pod tą nazwą kryje się Bruksela, lata 40. XIX wieku. Lucy Snowe, która zostaje w Anglii pozbawiona widoków na przyszłość wyrusza do Europy, biorąc swój własny los we własne ręce. Trafia na pensję dla dziewcząt Madame Beck, która mieści się w budynku dawnego klasztoru żeńskiego. Otrzymuje posadę nauczycielki języka angielskiego. Jej życie od tej pory ulegnie zmianie...

Myślę, że aby dogłębnie zrozumieć "Villette" i docenić to co kryje się na kartach tej powieści trzeba najpierw poznać dzieje słynnych sióstr, sięgnąć po biografię, od siebie polecam "Charlotte Brontë i jej siostry śpiące", która wyjaśnia bardzo wiele, pozwala zrozumieć to, co nie jest napisane; pozwala niejako przeniknąć mury plebanii w Haworth. Charlotte dużo ukryła, zarówno w swoich książkach jak i w życiu; chciała, aby myślano inaczej, chciała, aby... 
W rzeczywistości nie ułożyło się jej tak jak tego oczekiwała, ułożyło się inaczej, ale w swoich dziełach, zwłaszcza w tym, dopisała to czego życie nie chciało jej dopisać, stworzyła książkową szczęśliwą rzeczywistość, ofiarowując ją później swoim czytelnikom. 

"Villette" otoczone jest jakąś niewidzialną mgiełką, czymś nadnaturalnym, czymś czego opisać się nie da, jakimś spokojem, jakąś ciszą, wszystko biegnie takim wolnym rytmem, nie przyśpieszając nawet na moment, ani na sekundę, tylko tak sobie biegnie, powolutku, melancholijnie. Czasami doprowadza to człowieka do szału. Czasami ten człowiek wybucha. I czasami ten człowiek krzyczy do tego małego, truchtającego duszka - rusz się wreszcie! Ale on - nieee, nie ruszę się. Robi na przekór i, o ile jest to możliwe, rusza się jeszcze wolniej. 

Wielu skarży się na tę powolną akcję, ale mi ona nie przeszkadzała aż tak bardzo, przyzwyczaiłam się po pewnym czasie. Ostatecznie to prawie siedmiuset stronicowe tomiszcze oferuje bardzo wiele, pokazuje, że aby dostać malutką czerwoną wisienkę, trzeba najpierw zjeść cały tort. Zawsze najlepszy jest ten czas oczekiwania. 

W tym miejscu nie wiem co jeszcze mogę dodać. Nie chcę być tak przyziemna i pisać o rzeczach, o których zawsze w recenzjach się pisze, bo po co? W końcu to Charlotte Brontë. Wszystko co napisała ona, okazuje się świetne. Jeśli tak jak ja kochacie XIX wiek, to ilość stron nie będzie Wam straszna, pochłoniecie książkę w zastraszającym tempie i szepniecie - naprawdę? To już koniec? 

Wydawnictwo: MG
Stron: 690
Przeczytane: 20.02.2014r.
Moja ocena: 8/10

Za egzemplarz oraz okazane mi zaufanie serdecznie dziękuję wydawnictwu MG

poniedziałek, 17 lutego 2014

Magiczny kącik - na te i inne tematy

Trzy słowa, a mianowicie - "Śniadanie u Tiffany`ego" obijały mi się o uszy tyle razy, że aż doprowadzało mnie to czasami do szału. A dlaczego? Dlatego, że nie oglądałam jeszcze filmu, proste i logiczne. Także gdy Mery wyznaczyła mi pełną i obszerną listę "oczopatrzałek"*, które Kinga koniecznie powinna obejrzeć, a ta produkcja znalazła się na niej, jak najszybciej zabrałam się do dzieła!

"Śniadanie u Tiffany`ego" to amerykańska produkcja z 1961 roku, oparta na podstawie książki Trumana Capote z 1958 o tym samym tytule, której oczywiście nie przeczytałam.

O filmach pisać nie potrafię, ale wynika to pewnie z faktu iż tak mało ich oglądam, więc swoje zdanie wyrażę w punktach, krótko i na temat:

a) wprost ubóstwiam Audrey Hepburn za rolę Holly, w którą się wcieliła i zrobiła to znakomicie, z taką lekkością, zaangażowaniem, zupełnie jakby nie była to zwykła gra aktorska, tylko coś znacznie więcej, 
b) nie polubiłam Pepparda, nie wiem sama dlaczego, ale jakoś mi tak przeszkadzał... tak, wiem, to dziwne stwierdzenie, bo przecież jego rola była tu znacząca,
c) wciągnęłam się w oglądanie po zaledwie pięciu minutach, a to nieczęsto mi się zdarza,
d) rozbawiła mnie scena kradzieży w sklepie, sama nie wpadłabym na tak genialny pomysł, ciekawe czy w rzeczywistości by wypaliło (ja nic nie sugeruję!),
e) ach, i ta piosenka - Moon River - podziałała na mnie niezwykle uspokajająco, a to w ostatnim czasie okazuje się bardzo przydatne,
f) film na jeden wieczór na pewno odpowiedni, bo ma miłe, romantyczne zakończenie, aż chce sie więcej, 
g) postaram się go chyba w najbliższym czasie obejrzeć jeszcze raz, bo mam taki dziwny zwyczaj, że w pełni rozumiem to co oglądam dopiero za drugim razem. 

Podsumowując
"Śniadanie u Tiffany`ego" jest "oczopatrzałką" bardzo miłą, zgrabną, przyjemną i lekką. Poleca się ją zwłaszcza płci pięknej, bo ta druga płeć raczej nie znajdzie w niej upodobania, choć zawsze znaleźć się mogą wyjątki.

* - oczopatrzałka - film; określenie wymyślone przez Kingę G. 

sobota, 15 lutego 2014

"Miecz przeznaczenia" - Andrzej Sapkowski

Wierzysz w przeznaczenie? 

Dzisiaj spróbuję zrozumieć dlaczego twórczość Sapkowskiego odniosła tak duży sukces, spokojnie, już na wstępie informuję, że raczej mi się to nie uda...

"Miecz przeznaczenia" to zbiór opowiadań, wprowadzających do słynnej sagi o Wiedźminie, Geralcie z Rivii. Takim też zbiorem jest także "Ostanie życzenie", które czytałam jakiś czas temu, a dokładniej pod koniec września, tak więc strasznie dużo zapomniałam, bardzo dużo...

Książka pod każdym względem jest naprawdę dobra, akcja, bohaterzy, fabuła, wykreowany przez autora świat, wszystko po prostu jest tak cholernie dobre! Ale jednak... coś jest nie tak, według mnie, bo inni się zachwycają... Inni chwalą, dla innych te opowiadania to cały świat.

W wielu miejscach książka mnie nudziła, tak nudziła, że niemożliwością wręcz było dla mnie przewrócenie kolejnej strony, końcówki większości opowiadań czytałam na siłę, zmuszałam się do tego! To było straszne. Niejednokrotnie chciałam historię odłożyć na bok, nie męczyć się już więcej, ale skoro uparłam się, że to przeczytam, to przeczytam, i przeczytałam. Jestem z siebie naprawdę dumna!

Żadnej postaci wykreowanej przez Sapkowskiego nie obdarzyłam sympatią, każda, dosłownie każda, w jakiś niepojęty sposób doprowadzała mnie do szału! Gdybym miała możliwość przekroczenia drzwi, które dzielą mnie od literackiej fikcji to obiecuję, że wszystkich ich bym podusiła. Myślałam, że wiedźmin okaże się postacią tajemniczą, bez przeszłości, pozbawioną ludzkich uczuć, postacią niezwykłą, niezwyciężoną, a tu proszę, lipa, okazał się wiedźminem, który do niczego się nie nadaje. Nasz autor zamiast skupić się na jego prawdziwych przygodach, na magicznych stworzeniach, fabule po prostu, opisuje nam ze wszystkimi szczegółami uroki Yennefer i innych kobiet. Straszliwie denerwowało mnie to, że opis walki zajmuje dwie strony, a opis jak Oczko odrzuca swój lok z oczka zajmuje piętnaście. Serio, faceci, tylko to widzicie?

Podsumowując: spodziewałam się świetnego fantasy, dostałam zlepek opowiadań, których najprawdopodobniej za tydzień nie będę już pamiętać i dostałam akcję, która była tak nieskończenie interesująca, że o wiele ciekawsze stawało się patrzenie w ścianę niż czytanie, oraz bohaterów, których imiona bardzo szybko wyparują mi z głowy. Naprawdę nie rozumiem fenomenu Sapkowskiego, no niby ta książka jest dobra, trudno mi się do czegośkolwiek jeszcze przyczepić, ale... nie jest dla każdego. Nie polecam, ani nie odradzam. Zrobicie jak chcecie. Droga wolna.

Wydawnictwo: superNOWA
Stron: 344
Przeczytane: 14.02.2014r.
Moja ocena: 5/10       

piątek, 14 lutego 2014

Magiczny kącik - na te i inne tematy

Walentynkowo 

Skoro dzisiaj 14 lutego, to pomyślałam, że przedstawię Wam najlepsze według mnie pary zakochanych w literaturze. No i oczywiście proszę, abyście dołączyli swoje pięć groszy, w komentarzach, o swoich ulubieńcach. :)

Numer jeden, to rzecz jasna Scarlett O`Hara i Rhett Butler (Przeminęło z wiatrem). <3

Osobiście uważam, że wyjaśniać nie trzeba, ale dla mniej wtajemniczonych wszystko. A więc, jest to para, której losy wstrząsają, która chwyta za serce, która kocha się i nienawidzi jednocześnie, a są do siebie tak podobni...
Szkoda, że do jednego z nich dociera to za późno... Mimo wszystko, kocham ich obydwoje. I tak, zazdroszczę Scarlett, naprawdę zżera mnie zazdrość! Mam nadzieję, że kiedyś ja sama znajdę swojego Rhetta. *.*

I cokolwiek bym napisała, i tak nie będzie to ucieleśnieniem moich myśli, bo są książki, o których nie sposób pisać. 

Do Przeminęło z wiatrem na pewno powrócę w wakacje, nie mogę się tą książką nacieszyć. :)

PS. Uważam, że Mitchell nie zrozumiała swojej własnej powieści, oto wnioski, które wysnute zostały podczas dzisiejszej dyskusji. Całusy dla E. :* 

Miejsce drugie zajmują - Heathcliff i Catherine (Wichrowe Wzgórza).

Czyli para, której miłości nawet śmierć nie była w stanie pokonać, która się kłóciła, wyzywała, wyklinała, robiła sobie na złość. Ich miłość, ich zniszczyła.
I nadal widziała będę ich cienie, unoszące się nad wrzosowiskami. 

W tym miejscu chciałabym podziękować osobom, które wysłały mi walentynki i osobie, od której dostałam pysznego lizaczka. <3

Dalej, Lena i Alex (Delirium). 

"Miłość - najbardziej zdradliwa choroba na świecie: zabija cię zarówno wtedy, gdy cię spotka, jak i wtedy, kiedy cię omija. To skazujący i skazany. To kat i ostrze. I ułaskawienie w ostatnich chwilach. Głęboki oddech, spojrzenie w niebo i westchnienie: dzięki ci, Boże. Miłość - zabije cię i jednocześnie cię ocali."


Następnie, Hazel i Augustus (Gwiazd naszych wina). 

Praktycznie każdy kto przeczytał książkę ich kocha. I nie dziwię się, bo sama ich uwielbiam, nie mam pojęcia co mogłabym o nich napisać, oprócz tego, że przepłakałam drugą połowę książki, a nieczęsto mi się to zdarza. Kłaniam się Greenowi za coś takiego. 


A na koniec - Anna i Abel (Baśniarz).

Miłość jaka się między nimi zrodziła okazała się niezwykle trudna, niezwykle... 
Zakończenie mną wstrząsnęło, u bardziej wrażliwych na pewno wyciśnie ono łzy z oczu.
Po prostu piękna książka...   

 


To chyba na tyle, reszta par nie zapisała się aż tak mocno w mojej pamięci jak te pięć, ale czuję ogromną potrzebę wspomnienia o 
Julianie i Penelope (Cień wiatru), 
Cainie i Dianie (GONE), 
Milesie i Alasce (Szukając Alaski), 
Q i Margo (Papierowe miasta), 
i tak Was kocham!  

niedziela, 9 lutego 2014

"Wichrowe Wzgórza" - Emily Brontë

"JA JESTEM HEATHCLIFFEM"

Książka napakowana emocjami, wulkan energii, gejzer nienawiści, jezioro kłótni, diabelskie morze i ocean niszczycielskiej miłości.

"Czy ty chciałabyś żyć z własną duszą w grobie?"

Długo będę pamiętać ten dzień kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach "Wichrowe  Wzgórza", wypożyczyłam je z biblioteki nie wiedząc czego tak naprawdę mam się spodziewać i czego oczekiwać. Książka od razu trafiła do mojego serca, jednakże, jak się później okazało, przekład pani Sujkowskiej okazuje się być niezwykle mylny, wyszlifowany i odbiegający od oryginału, natomiast przekład Piotra Grzesika, z którym właśnie się zapoznałam ukazuje prawdziwą naturę tej powieści, prawdziwy język rodem z oberży i "słowa wydrukowane ze wszystkimi swoimi literami"*. Różnica jest ogromna.

"Chciałabym móc cię tak trzymać - ciągnęła z goryczą - dopóki oboje byśmy nie umarli! Nic by mnie nie obchodziło, że cierpisz. Nic mnie w ogóle nie obchodzą twoje cierpienia. A dlaczegóż to nie miałabyś cierpieć? Ja cierpię!"   

Akcja "Wichrowych Wzgórz" rozgrywa się na przełomie XVIII i XIX w. Earnshaw, właściciel majątku Wuthering Heights, przywozi do domu bezdomnego, cygańskiego chłopca, którego znalazł na ulicach Liverpoolu i nakazuje własnym dzieciom traktować go jak brata. Pomiędzy przybyszem a małą Cathy rodzi się więź tak silna, że z czasem przestają się oni liczyć nie tylko z konwenansami, ale i z ludźmi, wśród których żyją. Namiętność Heathcliffa i Catherine obnaża mroczną stronę ludzkiej natury, jest mściwa, wszechogarniająca i dzika jak wrzosowiska Yorkshire. Bohaterowie powieści Brontë płacą za to najwyższą cenę, a za ich błędy musi odpokutować następne pokolenie...** 

"Oddałam mu swoje serce, a on rozszarpał je na kawałki i rzucił mi w twarz."

W czasie gdy inni zachwycali się "Jane Eyre" ja spacerowałam w swojej wyobraźni po wrzosowiskach. Oddawałam się słowom będącym jak bomba, jak huragan, jak wichura. Teraz tam powróciłam. Drugi raz zakochałam się w powieści Brontë, która jest najlepszym przykładem na to, iż nie istnieje coś takiego jak drugie szanse. 
Czytanie okazało się być transem.

"- Och, chcę umrzeć - krzyknęła - skoro nikogo już nie obchodzę. Nie powinnam była w ogóle tego jeść. (...) - Nie, nie umrę - cieszyłby się - w ogóle by mu mnie nie brakowało!" 

Postacie jakie stworzyła Emily Brontë są żywe, z krwi i kości. Dumne, wyniosłe i takie prawdziwe, ludzkie. Każda z nich jest zupełnie inna, ma swoje racje, swoje obiekcje na przyszłość, swoje przyzwyczajenia, i co istotne - każda z nich jest pełna wad!

Heathcliff to człowiek bez sumienia, tyran, łotr, grzesznik, który nie raz, nie dwa, ale razy wiele napawa Czytelnika przerażeniem, wydaje się on istotą wręcz nadnaturalną, a inne postacie określając go mianem "diabła wcielonego" mogą mieć trochę racji. Natomiast Catherine jest bohaterką, z którą ja zawsze utożsamiałam samą siebie, tak, różnimy się, ale wynika to z faktu, że ona ma odwagę zrobić to, czego ja zrobić nigdy bym się nie odważyła i powiedzieć to, co mi nie przeszłoby przez gardło.

"Powiedz, czyż nie było to szczytem absurdu, ostatecznym idiotyzmem, że ta żałosna, służalcza i mierna suka uroiła sobie, iż ja mógłbym ją kochać?"

Każdą stronę okrasza ból, cierpienie i zwątpienie. Bohaterzy co stronę drą koty, wyklinają się, kłócą, tak że ja sama bałabym się do nich podejść. Mój egzemplarz cały jest popisany ołówkiem, a wszystkie warte uwagi zdania skrupulatnie popodkreślałam, można tam znaleźć także rysunki i moje komentarze odnośnie danych sytuacji. A nie często zdarza mi się tak bazgrolić...  

"Powiedziałam mu, że jego niebo byłoby tylko na wpół żywe, a on odparł mi na to, że moje byłoby pijane; ja powiedziałam, że w jego niebie zasnęłabym, a on, że w moim nie mógłby oddychać; i zaczął bardzo się złościć."

"Wichrowe Wzgórza" już na zawsze będą dla mnie ucieleśnieniem tego co piękne i czyste, a równocześnie brzydkie i brudne. Tego co szczere i fałszywe. Tego co nie do pomyślenia, nie do powiedzenia i nie do zrobienia. Tego co wstrząsające i drastyczne.
A powieść Brontë nadal pozostanie tajemnicą, tylko autorka wiedziała, o co w niej tak naprawdę chodziło. Arcydzieło, którego nie da się zapomnieć. Wszystko co trzeba, zostało tu napisane, wypowiedzianych słów jest aż przesyt, ale ja i tak nadal czuła będę ogromny niedosyt.

I nadal widziała będę ich cienie, unoszące się nad wrzosowiskami.

ARCYDZIEŁO  
  
Wydawnictwo: MG
Stron: 448
Przeczytane: 08.02.2014r.

Za egzemplarz oraz okazane mi zaufanie serdecznie dziękuję wydawnictwu MG 
         
* - Charlotte Brontë
** - pochodzi z okładki

sobota, 8 lutego 2014

1. Elfem być...

"Elfem być" to cykl, który podzielony jest na sześć części, każda z nich zawiera jeden wiersz Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej, a pod nim fragment mojego tekstu, który wzorowany jest na tym właśnie wierszu. Całość tworzy krótką historię miłosną.

Maria Pawlikowska - Jasnorzewska

Ślepa


Ślepa jestem. Oślepiona majem. 
Nic nie wiem, prócz tego, że pachną bzy. 
I ustami tylko poznaję, 
Żeś ty nie ty... 


K. G.

        Była ślepa. Oślepiona miłością. Dla niej na nowo wszystko się zaczynało, na nowo kwitły w jej oczach bzy. Oprócz jego i tylko jego - nic nie widziała, nic nie dostrzegała. Cały świat stał się pachnący, kolorowy, pełny szczęścia, radości i energii. Najbardziej uwielbiała spacery po parku, gdzie każdy wdech był nowym życiem. Wszystkie jej myśli wypełniał on. 
        Ale coś się zmieniło...

niedziela, 2 lutego 2014

"Buszujący w zbożu" - J. D. Salinger

"Lepiej nic nikomu nie opowiadajcie. Bo potem zaczniecie tęsknić."


"Buszujący w zbożu", czyli książka dla buszujących, buntujących się szajbusów, o której każdy szanujący się mól książkowy słyszeć musiał. Powieść opowiadająca o młodzieży, dla młodzieży i przez młodzież czytana. Opublikowana po raz pierwszy w 1951 roku, od razu wzbudziła mnóstwo kontrowersji. Albo się ją kocha, albo nienawidzi. Ja jestem tak pomiędzy. 

Jako, że egzemplarz, który wypożyczyłam z biblioteki nie zawiera pobieżnego, zachęcającego do przeczytania, opisu fabuły, tak naprawdę czytałam tę książkę w ciemno. I szczerze mówiąc, spodziewałam się czegoś zupełnie innego, niestety, troszeczkę się zawiodłam...

Głównym bohaterem jest Holden Caulfield, który po raz kolejny zostaje wyrzucony ze szkoły, tym razem z Pencey, prywatnego liceum w Agerstown, w Pensylwanii. Jednak postanawia nie czekać do wiekopomnej środy, kiedy to ma znaleźć się w domu i ucieka w środku nocy, aby przez parę dni "buszować" po Nowym Jorku.    

Pierwszym co rzuca się w oczy, jest styl jakim posługuje się Salinger, odczułam go miejscami jako bardzo kanciasty i wymuszony, jednakże przez większość czasu był po prostu przyjemny w odbiorze. Nawet wulgaryzmy, w które tekst obfitował mnie nie drażniły (co zdarza się niezwykle rzadko!), ale to pewnie dlatego, iż były odpowiednio dopasowane do sytuacji i dzięki temu wypadały bardzo naturalnie.

Zdumiewa mnie to, w jaki sposób autor wykreował postaci, nawet te które pojawiają się na chwilę łatwo zapamiętać, a większość z nich wydaje się pełna życia i energii, co oczywiście sprawia, że lektura staje się miła, lekka i przyjemna. Najbardziej upodobałam sobie Jane, której niestety tak naprawdę poznać nie było mi dane, czytałam tylko o tym jak wspomina ją Holden. Wkurzyłam się na niego, ponieważ co parę stron stwierdzał, że powinien do niej dryndnąć, po czym oświadczał, że nie ma nastroju. I tak było dosłownie za każdym razem! Możecie sobie tylko wyobrażać, jak bardzo mnie to irytowało.

Poza tym, zawsze myślałam, że "Buszujący w zbożu" opowiada o miłości i o wolności, a co za tym idzie, o buncie. Miłości nie było, wolność była, ale w kwestii buntu to bym się kłóciła. Spodziewałam się czegoś więcej po książce tak przez niektórych doszczętnie zjechanej i znienawidzonej, a przez innych uwielbianej, a nawet kochanej. Choć może to też wynikać z faktu, że żyjemy teraz w innych czasach i to co ludzi szokowało 63 lata temu, nas już nawet nie dziwi. Mimo wszystko, "Buszującego w zbożu" będę wspominać jako miłą i niezobowiązującą lekturę, dającą chwilę wytchnienia i możliwość złapania świeżego powietrza. Zapraszam Was do "pobuszowania" razem z Holdenem.

Wydawnictwo: Albatros
Stron: 304
Przeczytane: 01.02.2014r.
Moja ocena: 7/10

sobota, 1 lutego 2014

Magiczny kącik - na te i inne tematy

W czwartek byłam na wyciecze szkolnej, ku ścisłości - w Warszawie, każdy zgodnie twierdzi, że po raz pierwszy wróciłam AŻ TAK zachwycona, a to wszystko sprawiło, że po prostu musiałam napisać ten post, wcześniej czy później - nieważne...

Najpierw były kręgle, ale to w końcu nic nadzwyczajnego, trochę palce pobolały, bo te kule były bardzo ciężkie. Trzeba przyznać, że zabawa na początku była "fajna", ale pod koniec wcale już nie było tak "fajnie", chyba pech się tak na mnie uparł, w ogóle nie mogłam zbić tych kręgli.

Teraz punkt kulminacyjny - Planetarium. Jedno wielkie WOW! Cud! Można sobie było rozłożyć fotel, położyć się i patrzeć, patrzeć, patrzeć... A co zobaczyłam? Otóż wszędzie było ciemno, wszędzie gwiazdy, to było tak realistyczne, że wprost nie sposób to opisać, a i wyobraźnia nie sprosta temu zadaniu. Czułam się jakbym położyła się w nocy, na dworze, na kocyku, z tymże wyjątkiem, że w sali było cieplutko, ach! i jeszcze to niebo się kręciło, aż zupełnie pomieszało mi się w głowie! Możliwe, że jestem tak zachwycona, ponieważ cały ten seans natchną mnie niewypowiedzianym wręcz spokojem, niby służy on ku celom edukacyjnym, a jednak pozwala odpocząć od nauki. Ot, taka mała sprzeczność.


Na zdjęciu wprawdzie nie wygląda to tak fantastycznie jak w rzeczywistości, ale to jedyne w miarę "odpowiednie", które w internetach udało mi się znaleźć. Wyobraźcie sobie to tak: my wszyscy leżeliśmy sobie na takich fotelach, na środku takiej sali, a dookoła ten pokaz, wszędzie, z przodu, z tyłu, u góry, zupełnie jak w jakimś innym świecie, uczta dla wyobraźni!
A może ktoś z Was również odwiedził "Niebo Kopernika"? Jak wrażenia? Ja z podziwu wyjść nie mogę, cud techniki. Pojechałabym tam jeszcze raz, gdybym mogła.

NIE JA ROŚLINA

A na końcu wybraliśmy się do kina na "Chce się żyć". 
Film ładny, sprawiający, że człowiek cieszy się, że żyje, że może być szczęśliwy, że jest zdrowy, choć nadziei na pewno nie dodaje, bo nie dostaniemy tu szczęśliwego zakończenia. Co jeszcze ważne, historia ta jest oparta na faktach, więc tym bardziej przemawia do widza.  
Poza tym, gdzieś już to widziałam, tylko właśnie nie mogę sobie przypomnieć gdzie. 
Choć na pewno nie jest to produkcja nie wiadomo jak poruszająca, to jednak obejrzeć i zwrócić uwagę na parę istotnych kwestii warto. Polecam!