piątek, 29 listopada 2013

"Milczenie" - Beate Teresa Hanika

gdy krzywdy nie da się opisać, zapada milczenie 

Gdy po raz pierwszy zobaczyłam tę książkę pomyślałam, że nie jest dla mnie (raczej), ale przeczytałam opis, obejrzałam okładkę, od góry do dołu, i tak pomyślałam chwilę, może jednak warto spróbować? Może odkryję coś naprawdę cudownego? Dużo tych MOŻE. Ale ostatecznie wypożyczyłam z biblioteki. I nie żałuję. 

Malwina ma trzynaście lat i pozornie zwyczajne życie. Jej ojciec, dyrektor szkoły, to surowy i apodyktyczny mężczyzna. Matka cierpi na migreny i ciągłe zmiany nastroju. Kiedy babcia dziewczyny umiera na raka, Malwina ma się zając dziadkiem. Jest ulubienicą starszego pana, ale nikt nie wie, że pod uczuciem do wnuczki kryje się coś więcej. 
Czy Malwina będzie umiała przełamać strach i wstyd, wykrzyczeć prawdę, która ją dusi? 
"Milczenie" w delikatny i rozważny sposób podejmuje jeden z najtrudniejszych tematów, z jakimi musi zmierzyć się człowiek - wykorzystywania seksualnego w rodzinie. 

Na początku nie chciałam czytać "Milczenia", bałam się trochę, (a teraz ze wstydem to przyznaję) i do tego jeszcze ta dziewczyna na okładce, która patrzy tak smutnym wzrokiem. Z wyrzutem. Tak patrzy jakby nie miała już siły. Na nic. Bezsilna. Ale to nic dziwnego, gdy się ma takie życie. 

Ale powieść nie skupia się tylko na nieszczęściach, Malwina wspomina wiele, bardzo wiele szczęśliwych chwil. A może to ja wspominałam razem z nią? Nawet język mi nie przeszkadzał, chociaż niewątpliwie mógłby być ciut lepszy, ale ostatecznie nie będę narzekać, bo też i po co? Malwina nie musiała operować wyszukanym piórem. 
Może to i głupie, ale odebrałam to wszystko tak, jakby to była prawda...

A bohaterzy? Nie będę się czepiać, chociaż być może powinnam. Po co mam Was wszystkich, czytających ten tekst, zniechęcać do sięgnięcia po tę powieść? Wolę powiedzieć dlaczego warto, bo warto, warto poświęcić tak niewiele czasu. To przecież tylko dwieście stron. W mig pochłoniecie. 

Warto, bo w ten sposób można odkryć coś... niezwykłego? Cudownego? Niektórzy może będą potrafili wyciągnąć wnioski. Do tego jeszcze odpocząć łatwo, ale miejcie na uwadze to, że czasami trzeba też wysilić szare komórki. To tak niewiele.

Malwina - trudno ją zrozumieć, ale się da. Oczywiście. I choć nie jest wyjątkowa, to nawet nie zdążyłam się obejrzeć, a już ją polubiłam. Wariata też. Mimo, że jest wariatem. 

"Nic nas nie rozdzieli, nic i nikt."

Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że nie jest to wyjątkowa książka, jest zwykła, niczym specjalnie się nie wyróżnia. Jednakże - co ważne - jest ładna. Większości prawdopodobnie się spodoba. Większość będzie zadowolona, tak jak ja. I to się liczy. Przeczytajcie, wtedy i Wy umilkniecie. Po skończeniu lektury głos wróci. 

Wydawnictwo: WNK 
Stron: 216
Przeczytane: 29.11.2013r. 
Moja ocena: 7/10

wtorek, 26 listopada 2013

"Marina" - Carlos Ruiz Zafón

"Piętnaście lat później nawiedziło mnie wspomnienie tamtego dnia. Zobaczyłem chłopca błądzącego pośród mgieł spowijających dworzec Francia i imię Marina zabolało znowu jak świeża rana. Wszyscy skrywamy w najgłębszych zakamarkach duszy jakiś sekret. A oto moja tajemnica."

Barcelona, lata osiemdziesiąte XX wieku. Óscar Drai jest zauroczony atmosferą podupadających secesyjnych pałacyków otaczających jego szkołę z internatem. Pewnego dnia wśród nich spotyka Marinę; od pierwszego wejrzenia wydaje mu się ona nie mniej fascynująca niż sekrety dawnej Barcelony. Óscar i jego przyjaciółka zaczynają śledzić zagadkową damę w czerni, odwiedzającą co miesiąc bezimienny grób na cmentarzu w dzielnicy Sarria. I tak odkrywają zapomnianą historię rodem z "Frankensteina" i XIX - wiecznych thrillerów. A jej dramatyczny finał ma się dopiero rozegrać...

"Dopóki nie zrozumiesz śmierci, nie zrozumiesz życia."
Po przeczytaniu dobrej książki trzeba dać sobie czas, przemyśleć wszystko dokładnie, zastanowić się, nie dać ponieść się emocjom, tylko wyrazić swoją opinię - na trzeźwo. 
Tak też zrobiłam. 
Dałam sobie czas. Przemyślałam wszystko. Zastanowiłam się. Pojawił się problem. Dałam ponieść się emocjom.

Okładka - tajemnicza i intrygująca, bardzo wiele pod sobą skrywa. 

Spodziewałam się powieści, która wywoła malutki dreszczyk strachu, taką też dostałam.
 
Tytułowa MARINA jest postacią nadającą sens całej historii, wszystko krąży wokół jej osoby. Polubiłam ją bardzo. Strasznie przypominała mi kogoś z mojego otoczenia, ale nie zdradzę kto to taki. Myślę, że jeśli przeczyta tę książkę, to będzie wiedziała, że to o nią mi chodzi. Może i to podobieństwo nie jest rażące, ale jest, subtelne.  

Od początku styl Zafóna urzeka, słowa tak ładnie układają się z zdania tworząc razem spójną całość. Czyta się szybko, a strony przemijają. Jestem doprawdy zauroczona ich magią. Nieczęsto teraz mogę spotkać się z tak wspaniałym warsztatem. 

Głowimy się na niewyjaśnionymi zagadkami. Poznajemy tajemnice. Ach, i ten klimat! Cudowny taki, niewielu pisarzy potrafi takowy stworzyć. Pozwala zapomnieć o prawdziwym świecie. Przenieść się do... krainy snów. Niekoniecznie tych szczęśliwych, ale jednak.

Bardzo polubiłam Óscara, miły chłopak. Polubiłam resztę postaci, chociaż nie sądzę, aby się jakoś szczególnie wyróżniali, albo to ja ich przeoczyłam. Trudno, nie cofnę się w czasie.

Zakończenie zdecydowanie świetne. Myślałam, że skończy się inaczej, bardziej szczęśliwie. Jednakże, to rozwiązanie jest najlepsze.

"Czasami to, co najbardziej prawdziwe, dzieje się tylko w wyobraźni. Wspominamy tylko to, co nigdy się nie wydarzyło."

I nie wiem czy czuć w tych wyrazach, ale brakuje mi weny.


Wydawnictwo: Muza SA
Stron: 288
Przeczytane: 26.11.2013r.
Moja ocena: 8/10

czwartek, 21 listopada 2013

"Bezdomna" - Katarzyna Michalak

Zawsze warto wysłuchać historii drugiego człowieka do końca. W ten sposób można uratować komuś życie. 


Z twórczością Katarzyny Michalak spotkałam się po raz pierwszy dzięki lekturze "Roku w poziomce", który okazał się niewymagającym myślenia, czyli niezobowiązującym czytadłem, a treści praktycznie już nie pamiętam.
Natomiast "Bezdomna" wzbudziła moją ciekawość jeszcze przed premierą. Musiałam przeczytać. 

Kinga straciła już wszystko: dom, rodzinę, dziecko i poczucie godności. Wtedy w jej życiu pojawia się Aśka. Kobieta, która kiedyś zrujnowała jej małżeństwo, teraz wyciąga do Kingi pomocną dłoń. Czy to wyrzut sumienia, ludzki gest, a może jakiś ukryty plan? Aśka nie zna jeszcze historii dawnej rywalki - historii tak bolesnej i wstrząsającej, że aż trudno to sobie wyobrazić. 

Czy Aśka zdobędzie zaufanie Bezdomnej? Odkryje, dlaczego Kinga tak sobą gardzi, tak bardzo cierpi? Co zrobi, gdy pozna jej prawdę? Czy w Aśce zwycięży wścibska dziennikarka, czy wrażliwa, czuła na krzywdę innych kobieta? 

Pierwsze co mnie najbardziej oburzyło, to liczne przekleństwa, bluźnierstwa i różne takie brzydkie określenia, które wprost wyciekają z tej książki! Pomyślicie, że dramatyzuję, ale ja naprawdę tego w literaturze nie znoszę! Rozumiem, że autor stosuje czasami przekleństwo (jedno, dwa, ewentualnie osiem) w celu nadania danej sytuacje odpowiedniego charakteru, ale nie mam najmniejszej ochoty poznawać co stronę coraz to nowych słów, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. 

Wszystkie wątki, czyli bezdomność, psychoza poporodowa, dzieciobójstwo i inne problemy, wszystko zostało wrzucone do jednego worka, mamy stronę o tym, stronę o tamtym, i koniec, bardzo pobieżne przedstawienie tematu. Teraz ja zrobię identycznie - bardzo pobieżnie przedstawię plusy tej książki, tylko mam mały, ale to naprawdę malutki problem, nie ma tu praktycznie żadnych plusów.

Nie wiem czy to tylko moje małe urojenia, ale znowu miałam wrażenie jakby autorka pisała powieść jednego dnia, przerywała, że tak powiem, w połowie zdania i wracała do tej historii następnego. Momentami wręcz nie mogłam oprzeć się wrażeniu sztuczności, a słowa zaczynały robić się "kanciaste" i z wielkimi trudami musiałam je przeboleć.  

Zamiarem był chyba dogłębny wstrząs czytelnikiem, nici, nie udało się. Losy Kingi (mojej imienniczki) miałam głęboko gdzieś, a Aśka, od początku było wiadomo, że okaże się dobrą, oddaną i najlepszą przyjaciółką. 

Doszłam do jednego, bardzo prawdziwego wniosku - gdy czytałam "Bezdomną" to byłam przekonana, że w miarę mi się podoba, po głębszej analizie książka okazała się totalną klapą i o ile "Rok w poziomce" był czytadłem jeszcze wartym mojego cennego czasu, o tyle "Bezdomna" jest świetnym przykładem jak można ten czas zmarnować .


Wydawnictwo: Znak
Stron: 256
Przeczytane: 21.11.2013r.
Moja ocena: 2/10

niedziela, 17 listopada 2013

"Krucha jak lód" - Jodi Picoult

Czy nie uważacie, że ta okładka jest słodka?
Tak beznadziejnie słodka...
Delikatna, tak bardzo...

"Wciąż coś się łamie, coś pęka. Pękają szyby, napięte liny, naciągnięte struny. Pękają pąki na drzewach. Można złamać przepis, szyfr i słowo. Przełamać pierwsze lody. Można łamać sobie język i głowę. Słyszy się złamane głosy, widzi złamane barwy. Pękają okowy, ale także ludzie, kiedy złamać ich opór."


Rodzice oczekujący narodzin dziecka mają tylko jedno życzenie: żeby było zdrowe. Charlotte i Sean O`Keefe także wybraliby zdrowie dla swojej córki - gdyby tylko mogli. Nie mieli jednak takiego wyboru, ich życie stało się pasmem bezsennych nocy, rosnących długów. Zupełnie nieoczekiwanie stają przed pytaniem: a gdyby o chorobie Willow było wiadomo odpowiednio wcześnie? Czy zdecydowaliby się na usunięcie ciąży? 

Jestem przekonana, że większość czytelników zgłębiając treść "Kruchej jak lód" płakała rzewnymi łzami, ubolewała nad nieszczęściem, rozwodziła się nad ideą tejże książki, przeżywała głębokie refleksie i .. tak dalej. W tym miejscu, przepraszam wszystkich fanów, ale to nie moja wina, że jestem tak cholernie nieczuła i - naprawdę - żeby poruszyć moje serce trzeba wiele, Jodi Picoult niestety się to nie udało.

Co nie zmienia faktu, że nie było mi przykro i smutno, bo było, w niektórych momentach... 
Zwłaszcza, że powieść od samego początku przepełniona jest bólem, cierpieniem i ciągłym strachem. Można by rzec, że autentycznie wszystko się sypie, żeby zaraz, na sekundę, chwilę, znów złożyć się pięknie w całość, a wtedy, od początku to samo. Myślałam, że Jodi Picoult wplecie w treść więcej momentów, przy których czytając, można byłoby się uśmiechnąć, tak po prostu. A tutaj, bite 600 stron to pasmo nieszczęść.  

Podobało mi się (i to bardzo!) jak autorka wykreowała bohaterów. 
Żyją na tych kartkach, widać ich łzy i ból serca. Można dostrzec wyraz zawziętości na ich twarzach. Można podzielić ich smutek. Można zobaczyć jak powoli rozpadają się na kawałki. Ich serca pękają. 

A język, ach!, piękny taki, odpowiednio wyważony. Lekki, tak szybko się dzięki niemu płynie. Nim zdążyłam się obejrzeć, byłam na ostatniej stronie, przebiegałam wzrokiem ostatnią linijkę. Zakończenie; niespodziewane, zaskakujące, to pewne. Żaden czytelnik się chyba tego nie spodziewał... Skąd taki pomysł? 

"Krucha jak lód" to wyjątkowa powieść, rzadziej spotykana, ale warta uwagi, warto poświęcić jej czas, przeanalizować, zrozumieć i wyciągnąć wnioski, chociaż nie wydaje mi się, aby do każdego trafiła, ale większość znajdzie w niej cząstkę siebie. 


Wydawnictwo: Pruszyński i S-ka
Stron: 613
Przeczytane: 16.11.2013r.
Moja ocena: 8/10

wtorek, 12 listopada 2013

Magiczny kącik - na te i inne tematy

Wiem, stwierdzicie, że ten post jest bardzo na miejscu, ale od tego jest ten jakże idiotyczny cykl, który sobie wydumałam w swojej pustej główce, wybaczcie, ale dzisiaj naprawdę mam wszystkiego serdecznie dość i jestem na drodze do kompletnego i całkowitego się załamania... Pomijając wszystkie te, zapewne interesujące fakty...

Niedawno, albo i trochę dawniej, ja jestem trochę, albo nawet bardzo zacofana i w ogóle nie orientuję się w tym co się dookoła mnie dzieje, w końcu, można by tak powiedzieć, obudziłam się na chwilkę, sekundkę, nie bójcie się, nadal jestem tą samą osóbką. Znowu zjeżdżam ze szlaku i odchodzę od tematu, więc, zanim ten tekst rozciągnie się do rozmiarów ekstremalnych, powiem o co mi chodzi, a mianowicie obejrzałam ekranizację "Miasta kości". 

Skoro już zaczęliśmy, wielkimi trudami, główny temat, to przyszła pora na ocenienie filmu, ale może najpierw powiem po co go obejrzałam? Hm... właściwie to sama nie wiem. Po prostu siedziałam i wpadła mi do głowy taka myśl: trzeba by coś obejrzeć! Tak dawno nic nie oglądałam! Dumałam i myślałam, i wymyśliłam - "Miasto kości". Może to i strata czasu, ale lepsza aniżeli kolejna godzina siedzenia i gapienia się w ścianę. Na książki też straciłam ochotę.     


moje wrażenia w trakcie i po obejrzeniu

a) Na samym początku stwierdziłam, że całkiem-całkiem mi się podoba.
b) Spostrzegłam, że dużo jest akcji, a więc zaczęłam się zastanawiać czy w książce też było AŻ tyle, aż straciłam wątek i powinnam była przewinąć o dwie minutki, ale nie zrobiłam tego, bo powinnam była się uczyć, zamiast wpatrywać się w ekran.
c) Muzyka miejscami przyjemna dla ucha, a miejscami... wiecie o co chodzi.
d) Scena w ogrodzie/oranżerii, totalny kicz, dno i wodorosty, i tak dalej. A fe!
e) Gdzieś tak w połowie, zaczęłam się zastanawiać czy to aby na pewno jest ekranizacja książki Cassandry Clare, bo nie przypomina, dużo zmienili, ciekawe jak potoczy się dalej ta filmowa historia... 

Mimo wszystko i jeszcze więcej, stwierdzam, że podobało mi się, świetnie się bawiłam, przymknęłam oko na nieścisłości, wszelkie niedogodności i co tam jeszcze. Choć nienawidzę tego słowa, to dzisiaj wyjątkowo go użyję, film jest fajny. Na listopadowy wieczór w sam raz.  

o wersji papierowej

Polecam, rzecz jasna. Książkę darzę pewnego rodzaju sentymentem. Napisana jest lekko, przyjemnie w odbiorze. Nie czas na nudę.  
Recenzja - KLIK - aczkolwiek, zbyt piękna to ona nie jest.


PS. Nie wiem czy zauważyliście, ale zaczęłam odpowiadać na wasze komentarze, więc zachęcam do różnego rodzaju dyskusji. Będzie mi bardzo miło! 

niedziela, 10 listopada 2013

"Rebeka" - Daphne du Maurier


Zaczęło się niewinnie, spokojnie, ale i głupio trochę. Jak tani romans. Za szybko to wszystko. Zero wytchnienia, brakuje powietrza, więc krzyczę - wolniej! Co tak pędzisz ty naiwna książko? Spokojnie, powtarzam. Zastanów się trochę, co robisz ty nierozumna dziewczyno! 
Idioci. Brakuje słów.

Psuje się wszystko, nic mi już nie pasuje, ciskam książkę w kąt, nie chcę czytać dalej, biorę co innego, zatracam się w innej historii. 
Ale wracam, wracam niedługo. I znowu czytam, znowu narzekam, znowu się wściekam...

Pani de Winter staje się inna, mniej wkurzająca. Ale pan de Winter taki jakiś, bezosobowy. I ta miłość... bez emocji, zero niczego, puste to takie, nierzeczywiste, jak bańka mydlana, sekundę przed pęknięciem. A na okładce jest napisane, że to wielka miłość, może i wielka, ale sztuczna. Nie dla mnie taka miłość. Znowu się irytuję. Patrzę więc znowu, na okładkę, okazuje się, że to historia wielkiej nienawiści. Rzeczywiście. Ta nienawiść wprost wypływa z kartek. Podnosi się do góry, do góry, do góry... Wybucha w pewnym momencie. Nic jej już nie powstrzyma.


Aż w końcu przestaję narzekać. Nie zauważam niedoskonałości. Kwestia przyzwyczajenia? 

I zatracam się w ten niebiański sen, tylko po to żeby zapomnieć o całym świecie. Taki piękny, cudowny.
Zatracam się w te magiczne opisy. 
Zatracam się w sny, tajemnicze, niedoskonałe, o Manderley.
O pani de Winter, panu de Winter.
O Dolinie Szczęścia.

Widzę Manderley.
Widzę domek nad morzem.
Widzę to. Czuję. 

Zatracam się w ten klimat.

Poznaję panią Danvers. Ja także jej nienawidzę.
Ale niektórych lubię. Nie zdradzę. Sami ich poznajcie.
Pamiętam. 
O Rebece przede wszystkim. 


Rebeka. Rebeka. Rebeka. Rebeka. Rebeka. Rebeka. 
Przypominała żmiję. 
Przyniosła tylko ból i cierpienie. 
Ale, no tak, każdy był pod jej urokiem. 
Zabijała jadem. 
To był jej ostatni żart. Ostatni dowcip.
Jest wszędzie. 
W pokoju. W hallu. W buduarze. W jadalni. W s z ę d z i e. Po prostu. 

Biorę do ręki jej pióro. Siadam na jej miejscu. 
Teraz ja jestem panią de Winter. Bal na moją cześć. Ja jestem panią tej posiadłości. Jej posiadłości.
Jej cień cały czas unosi się nad nami.
Nie daje nam spokoju.
On nadal ją kocha.

Później...  

 Szokuje prawda.
 Szokuje.


Na stronie  4,2,8 się budzę.


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Stron: 428
Przeczytane: 10.11.2013r.
 Moja ocena: 8/10   


sobota, 9 listopada 2013

Rozwiązanie konkursu!

A więc nadeszła ta wiekopomna chwila, której każdy nie mógł się doczekać.
Do konkursu zgłosiło się 22 osoby + 1 - którą musiałam zdyskwalifikować, bardzo mi przykro, ale na przyszłość proszę, czytajmy ze zrozumieniem. Będę wdzięczna. 

Przechodząc do konkretów, zrobiłam takie oto piękne losy, pracowałam nad nimi całe 7 min.
(nie patrzyłam na zegarek, tak tylko strzelam).


Moja rączka sięgnęła i wylosowała kogoś, więc rozprostowałam los i ... zobaczyłam, że zwycięzcą jest...


Gratuluję kochana! Zaraz wyślę Ci maila w celu załatwienie formalności. :-) A tymczasem dziękuję wszystkim za udział! :)

Kinga G.

wtorek, 5 listopada 2013

Kiedyś...

Na początek pasowałoby wyjaśnić skąd ten wpis, mianowicie Mery zorganizowała fantastyczną akcję na ten tydzień, która zwie się - "Tydzień z literaturą dziecięcą".
Zapraszam wszystkich do udziału!

Jako, że ja również cierpię na brak czasu i po prostu nie dałam rady wcisnąć żadnej książeczki dziecięcej w harmonogram - ściśle ustalony i nienaruszalny, pozostała mi opcja przedstawienia książki, którą czytałam dawno temu...

Moją (chyba) pierwszą książką jaką przeczytałam (sama!) były "Dzieci z Bullerbyn" - Astrid Lindgren. Byłam nią doprawdy zachwycona! Nadal pamiętam jakie miałam w rękach wydanie, pamiętam, że ostatnia strona była do połowy zapisana, pamiętam jak leżałam na łóżku i czytałam, czytałam, czytałam... Muszę koniecznie wrócić do tej książki, bo pamiętam wszystko, oprócz fabuły. Co mogę jeszcze dodać? Hm... niezwykle ciepła, przyjemna i po prostu wspaniała. Polecam przeczytać wszystkim tym, którzy jakimś cudem jeszcze tego nie zrobili.

***

No i, właściwie, na tym temat by się kończył, ale chcę jeszcze dodać, że gdy byłam dzieckiem uwielbiałam, ba!, nadal uwielbiam wiersze; Juliana Tuwima i Jana Brzechwy, większość znam na pamięć. W szczególności polecam ten o tytule - "Szelmostwa lisa Witalisa" - kiedyś ten wiersz był dla mnie taaaki długi, wprost nie do przeczytania (ha ha).

Nie wiem jak Wy, ale ja uważam, że one są słodkie! <3

niedziela, 3 listopada 2013

"Opactwo Northanger" - Jane Austen


"(...) najczęściej ludzie się mylą co do stanu własnych uczuć."

Myślę, że wiecie jak bardzo uwielbiam twórczość Jane Austen (nie biorę po uwagę "Mansfield Park", ponieważ tego nie czytałam), to dzięki "Dumie i uprzedzeniu" pokochałam literaturę wiktoriańską, to dzięki "Perswazjom" rozwiałam wszelkie, jeszcze gdzieś, w zakamarkach umysłu, kotłujące się obawy, to dzięki "Emmie" odkryłam, iż drobny druczek jakim jest pisana powieść, nie jest mi straszny! A "Rozważna i romantyczna" ponownie przeniosła mnie do dawno minionych czasów. A teraz... pasowałoby powiedzieć, jak bardzo podobało mi się "Opactwo...", otóż... - w tej chwili nad tym ubolewam - podobało mi się, ale nic poza tym... 

Zacznijmy od początku.
O istnieniu "Opactwa Northanger" nawet nie wiedziałam, ale gdy stosowna informacja dotarła do moich uszu, nie mogłam się doczekać, aby zaparzyć herbatę (z miodem, oczywiście, a co będę się ograniczać!), "porwać" książkę i... zatracić się w niej całkowicie. Czas wybrałam sobie odpowiedni, otóż potrzeba mi było dużej dawki optymizmu (jestem na drodze do kompletnego i całkowitego się załamania), a że powieści Austen zawsze kończą się szczęśliwie, przygotowałam się na niezobowiązującą lekturę i "oddech świeżym powietrzem".   

Może i miałam zbyt wygórowane oczekiwania. Może i oczekiwałam czegoś Wielkiego, przez Wielkie "W". Może i... nieważne. Mam dosyć tego tematu. 

Od początku wiedziałam, że coś jest nie tak. W ogóle nie mogłam się skupić na lekturze. A to coś mi przeszkadzało, a to miałam coś do zrobienia, a to to, a to tamto. Nawet miałam dość mojego ukochanego kocyka! Więc poszłam... położyć się... do wanny (tam jest zawsze najwygodniej, a tak na marginesie, zadziwiająco długo tam siedziałam, woda się zrobiła zimna).

Z bólem serca przyznaję, że "Opactwa Northanger" jest najgorszą książką z dorobku Austen. Trudno się w nią "wczuć", trudno znaleźć z nią wspólny język, nudzi czasami, czasami wciąga, nie raz, nie dwa łapałam się na tym, że błądzę myślami zupełnie po innych lasach, aniżeli tych książkowych. Mimo to, jeśli jest się przytomnym w miarę, to zaciekawi, bardzo, tak, że nie można się później oderwać (przykład z życia wzięty).
Takie to wszystko...

Powieść ta pod wieloma względami (nie chodzi tu o fabułę) przypomina mi "Jane Eyre". Dlaczego? Dlatego, że odebrałam obydwie książki tak samo... Przyjemnie się czytało, ale losy bohaterów nadal pozostają mi obojętne. A ja nie lubię, gdy książki pozostają tylko książkami, a bohaterzy papierowymi kukiełkami. Strasznie to przytłaczające.
Czy polecam? Nie wiem, i tak zrobicie jak chcecie.

PS. Nie miałam serca wystawić niższej oceny... 

Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Stron: 235
Przeczytane: 02.11.2013r.
Moja ocena: 6/10 

piątek, 1 listopada 2013

Wspaniałe nabytki! cz. 2

Gdyby była ku temu możliwość, to bym tą Panią wycałowała, bo to już przechodzi moje pojmowanie rzeczywistości. Czy to, aby na pewno nie żart? Kochani Moi, widzicie ten OGROMNY stos po lewej stronie? I wszystkie te książki są Agathy Christie! Kolekcja niesamowita! W tym poście - wspaniałych nabytkach - powiedziałam Wam, że dostałam AŻ 11 książek, ale do tego dochodzą jeszcze te tutaj - 25 (1 książka, której na fotografii nie ma, mi się powtarza, a jest to Tajemnicza historia w Styles, więc zastanie dorzucona do nagrody w konkursie organizowanym przeze mnie - KLIK - jeszcze można się zgłaszać! Wykorzystajcie okazję! :)), a razem wychodzi - 36!! :D

Na zdjęciu można zobaczyć takie tytuły jak:
Śmiertelna klątwa, Tajemnica Bladego Konia, Próba niewinności, Tajemnica Wawrzynów, Pora przypływu, Parker Pyne na tropie, Zabójstwo Rogera Ackroyda, Morderstwo w Mezopotamii, Noc i ciemność, Uśpione morderstwo, Morderstwo to nic trudnego, Zagadka Błękitnego Ekspresu, Mężczyzna w brązowym garniturze, Czarna kawa, Kieszeń pełna żyta, Sanotny Dom, Świadek oskarżenia, Wielka Czwórka, Strzały w Stonygates, Niedziela na wsi, Detektywi w służbie miłości, Godzina zero, Zwierciadło pęka w odłamków stos, Dlaczego nie Evans?, Tajemnica Sittaford. 

Chyba nie mam innego wyboru jak pokochać twórczość tej pisarki. :)

Ale to jeszcze nie koniec, bo otrzymałam również 10 książek z serii Kot, który.... Nie chce mi się wypisywać tytułów, a myślę, że jak powiększycie zdjęcie to będą dobrze widoczne. :P

 
No i dochodzę jeszcze te, których do końca nie zidentyfikowałam, albo po prostu o nich nie słyszałam, więc trzeba się będzie tym zająć, ale to później, bo teraz...


Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję!

+

We wtorek byłam w Warszawie załatwić pewną sprawę i przy okazji zdobyłam:


Oraz Przeminęło z wiatrem - przez całą drogę powrotną nie mogłam się na tę książkę napatrzeć, nadal nie mogę uwierzyć, że w końcu ją mam!! Arcydzieło, moja ukochana i nareszcie będzie dumnie stała na mojej półce! *.*



PS. Dziękuję wszystkim tym, którzy jeszcze o tym blogu pamiętają, czytają go i komentują, chociaż ja - ogromnie Was ostatnio zaniedbałam... 
 
Kinga G.