sobota, 26 kwietnia 2014

O czytelniczych planach na najbliższy czas...

Nie wytrzymam i muszę się pochwalić swoim nowiutkim nabytkiem, którym jest egzemplarz książki Zimowa opowieść. Cena jest po prostu zabójcza, no ale nie zdołałam się powstrzymać. Ta powieść chodziła za mną od dnia premiery. Nie macie pojęcia jak bardzo się cieszę, że już jest moja i leży sobie spokojnie na półeczce czekając aż się za nią zabiorę. Mam nadzieję, że środek okaże się tak ujmujący jak oprawa graficzna i będę mogła się zachwycać.

Na następnym zdjęciu widnieje mój prezent od wujka. Czuję, że mama była z nim w zmowie, ale nie chce się przyznać. W każdym razie niespodzianka jest cudowna, bo od dawna sama planowałam zakupić Ptaki ciernistych krzewów. Muszę także wspomnieć o wydaniu, które w rzeczywistości jest prześliczne. Jestem w trakcie czytania tej książki, ale nic nie zdradzę oprócz tego, że pasowałoby się nią powoli delektować, bo szybko się skończy. 

A teraz przyszedł czas na Don Kichota z La Manczy. Ile ja się przy tej książce wycierpiałam? Dużo, bardzo dużo, a najgorsze jest to, że zawzięłam się i zamierzam ją skończyć. Przeraża mnie fakt, że jestem dopiero na 462 stronie z 1024. Jedyne co przychodzi mi w tej chwili na myśl to słowa "Co cię nie zabije, to cię wzmocni". A ja myślałam, że najgorsze książki na świecie mam już za sobą... Cóż, przeliczyłam się. Tej nic nie jest w stanie pobić. 

Ostatnie zdjęcie przedstawia piąty tom serii Dary Anioła oraz Opowieść Rebeki. Zatrzymałam się na 251 stronie Miasta zagubionych dusz i za nic nie mogę ruszyć dalej. Nie mam pojęcia czemu. Natomiast jeśli chodzi o pozycję z prawej strony to jest to kontynuacja "Rebeki" Daphne du Maurier tylko szkoda, że innego autora, ale i tak postaram się przeczytać. Oczywiście jeśli pani przedłuży mi termin w bibliotece.  

To chyba byłoby na tyle. Dodam jeszcze, że udało mi się przeczytać większą połowę Przeminęło z wiatrem. Przez Święta stwierdziłam, że pasowałoby zrobić sobie powtórkę z rozrywki. Myślę, że taki powrót dobrze na mnie podziałał, jednak teraz muszę swoją ukochaną książkę na trochę odłożyć. Wypadałoby wziąć się za naukę, bo w poniedziałek do szkoły. A wiadomo, że jeśli będę miała przy sobie PZW to niczego nauczyć się nie będę w stanie... 

sobota, 19 kwietnia 2014

"Szeptucha" - Iwona Menzel

Jeszcze nigdy nie cieszyłam się tak bardzo, że skończyłam czytać książkę. W moim serduszku zakiełkowała ulga. Nareszcie, pomyślałam, koniec. Nie zniosłabym już ani strony więcej. 

W zagubionych wśród nadbiebrzańskich bagien Waniuszkach modlitwą i ziołami leczy się stara Oleszczukowa. Kiedy niespodziewanie umiera, wieś oczekuje od jej wnuczki Oleny, że będzie kontynuowała rodzinną tradycję. Olena rezygnuje z marzeń o studiach medycznych i zostaje wioskową szeptuchą.

Życie w Waniuszkach wciąż jeszcze opiera się na niewzruszonym fundamencie zasad, tradycji i Słowa Bożego. Wszystko ma tam swój ład, ludzie czynią to, co do nich należy, każdy wie, gdzie jest jego miejsce. Jednak nawet i do Waniuszek nieuchronnie nadciąga nowe. Legenda o tajemniczym pustelniku, który na uroczysku Łojmy zbierał popsute lalki i przybijał je do drzew, sprowadza znanego filmowca z Warszawy, Alka Litwina. Olena znajduje w Alku przyjaciela i powiernika, z którym może się podzielić sekretami swojej sztuki i najskrytszymi myślami. Po raz pierwszy w życiu nie czuje się samotna...*

Spodziewałam się lekkiej i klimatycznej opowieści, której fabuła niesamowicie mnie zauroczy. Moje nadzieje pękły jak bańki mydlane zaledwie po trzynastu stronach. Dalej było już tylko gorzej. Zmuszałam się do brnięcia przez kolejne linijki i "patrzyłam" na kolejne idiotyzmy, które serwuje nam autorka. Nie mogłam nadziwić się głupocie bohaterów. W końcu nie wytrzymałam i stwierdziłam, że gdyby była ku temu możliwość to weszłabym do tej książki z nożem w ręce i wszystkich bym ukatrupiła. I wcale nie byłoby mi przykro.  

Styl pisarki kuleje, a dialogi mają w sobie tyle sztuczności, że czytać ich się po prostu nie da. Opisy jakie serwuje Menzel nudzą i nic wartościowego do fabuły nie wnoszą. Są chyba jedynie po to, aby powieść była grubsza. Autorka posługuje się niezbyt przyjemnym piórem, wplatając w nie jakąś chorą ironię i używając przekleństw w nieodpowiednich miejscach. Opisuje niesmaczne sytuacje, o których ja nie miałam najmniejszej ochoty czytać i sieje zgorszenie na każdej kartce. Przez większą część lektury towarzyszyła mi też dezorientacja. Próbowałam skupić się na treści, ale moje myśli zaraz szybko odpływały i biegały jakimiś nieznanymi dróżkami, więc jeśli teraz ktoś spytałaby się mnie o czym dokładnie była "Szeptucha" to nie potrafiłabym odpowiedzieć na zadane pytanie. 

Dla mnie czytanie "Szeptuchy" było katorgą. Nie mogę znaleźć nawet jednego pozytywu. Nie dość, że zmarnowałam czas to jeszcze nic z niej nie wyniosłam. Ze swojej strony radzę omijać baaardzo szerokim łukiem. Jest przecież tyle innych ciekawych książek. 
  
* - pochodzi z okładki

Za egzemplarz oraz okazane mi zaufanie serdecznie dziękuję wydawnictwu MG.


Wesołego Alleluja! :)

czwartek, 17 kwietnia 2014

"Dźwięki wspomnień" - Katarzyna Meres


"Mówi się, że każdy z nas pewnego dnia znajdzie osobę, która pokaże nam, czym jest prawdziwa miłość."


Czasami trafiasz na książkę, której autora dobrze znasz. Nieważne, że tylko blogowo i na podstawie kilku mailów. Ale znasz. Jeszcze przed przeczytaniem "Dźwięków wspomnień" Katarzyna Meres była dla mnie nieocenionym źródłem rad,  więc zżerała mnie ogromna ciekawość jak recenzentka poradziła sobie pisząc własną książkę. Spodziewałam się czegoś miłego, lekkiego, przyjemnego i do poczytania, ale... nie spodziewałam się, że będę miała do czynienia z czymś aż tak rewelacyjnym. Może i ta książka nie jest genialna, ale jest naprawdę dobra. 

"Życie jest krótkie, ale wystarczająco długie, aby ludzie zdążyli nas zranić. Każdy rani."

"Dźwięki wspomnień" to dwa króciutkie odpowiadania. Zawierające w sobie całą gamę uczuć, emocji i miłości. Pierwsze z nich to zapis przeżyć i najskrytszych myśli kobiety i mężczyzny, które zostały przelane na kartki pamiętnika. A drugie przybliża nam postać kobiety wspominającej swoją największą miłość. Myślę, że więcej już zdradzać nie trzeba, bo dodanie choć jednego słowa więcej może zepsuć Wam całą przyjemność z czytania. 

"Okazało się, że nasza miłość jest lepsza, niż sobie wyobrażałam - delikatna jak pajęcza sieć, szczera, cierpliwa, wybaczająca, a przede wszystkim ciągle ucząca się."

Widać ogromny przeskok pomiędzy obiema historiami. Zauważyłam, że większości bardziej podobała się ta druga, ale ja jestem odmiennego zdania. Wydawała mi się zbyt cukierkowa, zbyt idealna. Miłość, którą Kasia w niej przedstawia jest wprost nierealna, nie trzyma się ziemi. Nie sądzę, aby mogła wydarzyć się na tej planecie, może gdzieś w innym świecie, jak na przykład na papierze, ale nie w szarej rzeczywistości. Jednak jest w niej coś pięknego. Coś, co każe czytać dalej. Coś uniwersalnego. A do tego zawartego w tak pięknych słowach. Uczta dla duszy. 

"Wstyd mi za siebie. Codziennie się modlę, aby zobaczyć twoją twarz. A Ty nie przychodzisz do mnie we śnie..."

Jednak, tak jak wspominałam wyżej, najbardziej upodobałam sobie pierwszą. Przede wszystkim za kilkanaście zdań, parę fragmentów i kilka rozdziałów, które naprawdę trafiły głęboko do mojego serca. Są tak do bólu prawdziwe. Są tak urzekające. Są tak niezwykłe. Razem tworzą bardzo silną konstrukcję, której nic nie będzie w stanie zburzyć. Jestem pełna uznania dla autorki. Ze świecą można szukać osoby, która zdołałaby napisać tak cudownie o miłości, jak zrobiła to Kasia. Ta część książki to jedna z moich największych inspiracji. 

"Mogę tylko czytać między Twoimi słowami."

Chciałabym napisać coś jeszcze. Coś, co wyrazi wszystko co czułam czytając "Dźwięki wspomnień". Ale nie da się tego zrobić. "Nie ma odpowiednich słów, nawet najwięksi poeci nie umieją tego wyrazić słowami, mimo iż wiele lat próbują. Na pozór im się to udaje, ale w głębi duszy wiedzą, że tak się nie da." Gdyby wszystkie debiuty były tak udane, to świat byłby piękny.          

Za egzemplarz i okazane mi zaufanie serdecznie dziękuję 
Katarzynie Meres oraz wydawnictwu Novae Res.

środa, 16 kwietnia 2014

"Pokój na poddaszu" - Wanda Wasilewska


Kiedy zostaje im odebrane dzieciństwo... 


Po raz pierwszy "Pokój na poddaszu" autorstwa Wandy Wasilewskiej został wydany w 1939 roku. Książka opowiada o bardzo młodych ludziach, których los zmusił do szybkiego wkroczenia w dorosłość. Umarła bowiem ich matka. Anka, Zosia, Adaś i Ignaś są zdani jedynie na siebie i mogą liczyć tylko na to, że dopisze im szczęście. 

Tej krótkiej powieści, bo zaledwie stu stronicowej, wcale nie czyta się tak łatwo. Mimo, że dzieci zawsze udaje się uratować z opresji. Mimo, że ktoś zawsze zdoła im pomóc. Mimo, że pojawiają się w  ich życiu radosne akcenty. Mimo to wszystko łapie człowieka dojmujący smutek. Dlaczego właśnie oni? Czemu to Ania musi zastąpić swojemu rodzeństwu matkę?
Nie macie pojęcia jak bardzo było mi żal Ignasia, kiedy przeczytałam o tym, że tak się poświęcił i... 

Wasilewska posługuje się z jednej strony prostym i dość przyjemnym piórem, bo zawierającym przeważającą liczbę dialogów, a z drugiej odbierałam je po trosze jako sztuczne. Brakowało w nim pewnego rodzaju "rozmachu". A działania bohaterów zawsze były takie  d o b r e, takie godne przykładu. Anielskie dzieci. Jednakże wiem, że tak miało być. Więc wybaczam.

Ale nie mogę wybaczę tego, że autorka użyła tak małej ilości wyrazów, aby wszystkie wydarzenia opisać. 
Powinna użyć znacznie więcej. 
Powinna zaserwować choć ciut więcej opisów. 
Powinna skupić się na lepszej charakterystyce bohaterów. Tak żeby czytelnik mógł ich lepiej poznać. 
Powinna powiedzieć coś jeszcze na temat Chaimka. 
Powinna oddać coś jeszcze odnośnie Helenki. 
Tak dużo rzeczy powinna zrobić, a nie zrobiła. 

A może jednak lepiej wybaczyć? Może tak było zaplanowane? Tak miało być? 

Bo gdyby było inaczej...
"Pokój na poddaszu" nie byłby tą książką, która leży teraz przede mną. 
Byłby inną, nieznajomą książką.
Która wcale a wcale nie musiałaby okazać się dobra. 
Ojej...

niedziela, 13 kwietnia 2014

"Ignite me" - Tahereh Mafi

"Ignite me" ma swoją premierę dopiero w maju tego roku, a więc w swojej opinii używam oryginalnego tytułu, okładki oraz cytatów. Ale książkę ktoś mi przetłumaczył. 

Starałam się nie spoilerować, ale jak przez przypadek powiedziałam za dużo to przepraszam!

"Ignite, my love. Ignite."


O tak.

Nadal marzę, że uda mi się ukraść styl Mafi, wykorzystać go do własnych celów, a potem jej go oddać, nienadającego się już do niczego.
Rozpadam się widząc pierwsze zdanie.
"I am an hourglass."
Wtedy zaczyna zżerać mnie zazdrość. Tak duża, tak mocna, wręcz nie do opisania.
Dlaczego?
Dlaczego ja nie mogę tak pisać?

"My bones, my blood, my brain freeze in place, seizing in some kind of sudden, uncontrollable paralysis that spreads through me so quickly I can`t seem to breathe. I`m wheezing in deep, strained inhalations, and the walls won`t stop swaying in front of me."

I znowu. Znowu. Znowu!
Mafi, jak możesz!?

"I grieve nothing. I take everything."

I po raz kolejny zastanawia mnie co takiego kryje się w tych słowach. Każde z nich wydaje się idealnie dopasowane, idealnie wczepione i złożone w zdanie. A razem one wszystkie tworzą niemal... muzykę. Nieziemską melodię. Cała książka to jeden wielki dźwięk, tak głośny, że niemal może rozsadzić uszy. Zatykam je, przykrywam rękami, i kręcę kręcę kręcę głową. A myśli, tak, one tańczą w alei po prawej stronie, gdzie zawsze świeci słońce.

"Stop. 
Stop time. 
Stop the world." 

Tak właśnie się stało. Przepadłam. Odpłynęłam na jakimś nieznanym mi statku i wrócę dopiero gdy skończę czytać. Albo nie. Wrócę dopiero wtedy gdy zdołam się otrząsnąć po tej emocjonalnej bombie. Wrócę kiedy już będę gotowa. Kiedy nacieszę się naiwnością tej historii, jej cudownym szczęśliwym zakończeniem i całym wymiarem tej rozbrajającej bajeczki. "I think (...) my heart is going to explode."

Szkoda tylko, że autorka poszła na łatwiznę. Ruszyła najprostszą, najłatwiejszą drogą. Bo fani chcieli. Krzyczeli. A większość czytelników posiadających szósty zmysł wiedziała jak to się skończy. Wymarzyła sobie swój własny przecudowny koniec, a teraz oczekują tylko oficjalnego potwierdzenia swoich domysłów. Kochani, chciałabym Wam powiedzieć coś więcej, ale... NIE POWIEM. Jednak z drugiej strony. Czy to nie było zaplanowane od pierwszej części? Czy czasem Mafi nie zwodziła nas wszystkich żeby później nimi wstrząsnąć, chwycić za serce i i i nie oddać go go go już nigdy więcej? Klucza do rozwiązania tej zagadki poszukajcie sami. Nie wiem czy wolicie spacerować, biegać, tańczyć, śpiewać, skakać czy też po prostu odpoczywać, ale zapewniam, że TU każdy znajdzie coś dla siebie. Kochani, od czego jest wyobraźnia?   

Już od dawna nie czytałam tak wyśmienitej książki. Tak pysznej. Po skończeniu jej coś we mnie poszło z dymem. Spaliło się. "And something inside of me shatters." Nie mam pojęcia jak to odzyskać. Mogę próbować kartkowania tysiąca innych powieści, oglądania tysiąca filmów i rozszyfrowywania tysiąca innych zagadek, ale wiem, że to nie będzie to samo.

Bohaterzy ulegli diametralnej przemianie. Julia, Adam i... Warner nie są już tymi samymi postaciami, którymi mogli się wydawać w pierwszej części. W "Ignite me" możemy poznać o nich całą prawdę, zrozumieć ich działania i tok myślenia. Sama Julia bierze się w garść, staje się silna, wierzy, że osiągnie swój cel i... walczy na wszelkie możliwe sposoby. Natomiast Adam, więc on... eee, jest idiotą, choć to i tak mało powiedziane. Jest kompletnym debilem, ciotą i marną imitacją pingwina. Nienawidzę go tak bardzo, że każdy fragment, w którym występuje podnosi mi ciśnienie. Jejciu, najgorsza, najbardziej mdła i irytująca postać z jaką spotkałam się w literaturze. Fuj! Ale Warner, tu już jest o niebo (dwa nieba!) lepiej. Autorka poświeciła mu masę czasu, widać wyraźnie, że w kreację jego charakteru włożyła dużo wysiłku. Jeśli możliwe jest zakochanie się w bohaterze literackim, to ja właśnie się zakochałam. 

Ach, zapomniałam wspomnieć o tym, że w tej części brakuje skreśleń. Brakuje ich, bo Julia już wie czego chce. Podjęła decyzję i nie tłumi w sobie myśli, nie ukrywa ich sama przed sobą. Teraz głośno krzyczy. Nie zamierza przestać.    

"- You know - he whispers, his lips at my ear - the whole world will be coming for us now. 
I lean back. Look into in eyes.
- I can`t wait to watch them try."

Przepraszam, ale nie jestem w stanie pisać dalej. Mafi ukradła mój osobisty słownik.

piątek, 11 kwietnia 2014

"Dary Anioła. Miasto upadłych aniołów" - Cassandra Clare

BYŁA MIŁOŚĆ. JEST MIŁOŚĆ
BYŁA KREW. TERAZ JEST WIĘCEJ KRWI
NIE BYŁO ZDRAD. TERAZ SĄ ZDRADY
I ZEMSTA
TO DOPIERO POCZĄTEK

Czwarty tom serii "Dary Anioła" pojawił się w moim czytelniczym życiu wtedy, kiedy go najbardziej potrzebowałam. Kiedy potrzebowałam czegoś, co sprawiłoby, że rzeczywistość zniknie. Czegoś, co będzie tak nieskończenie absorbujące, że wszystko oprócz tej książki rzucę w kąt. Czegoś, co wcale nie musi być genialne, aby można się było tym zachwycać. Nie macie pojęcia jak to miło usłyszeć w środku ten piszczący głosik rozhisteryzowanej nastolatki, której nie trzeba dużo, aby mogła kipieć szczęściem. Bo ja, gdzieś tam w środku nadal nią jestem. I tak, fantastyka jeszcze mi się nie przejadła!


Kiedy ja czytałam "Miasto szkła"? Ach, no tak! Bardzo dawno temu, w czerwcu tamtego roku. Zastanawiałam się więc czy jest w ogóle sens czytania teraz dalej skoro: 
a) dużo zapomniałam; 
b) zmienił mi się gust;
c) blogosfera krzyczy, że to najgorsza część i do tego pisana na siłę!
Przeczytałam. Odpowiadam: 
a) rzeczywiście troszkę, ale wystarczająco dużo pozostało w mojej głowie, abym mogła biegle orientować się w zaistniałych sytuacjach i ich powiązaniach z poprzednimi tomami;
b) jaka bzdura, teraz to sobie uświadomiłam, jak już raz jakaś książka mi się spodoba, to jestem za nią do końca;
c) gdzie? w którym miejscu!?

No dobra, dobra, dobra, dobra... 
Może i wkurzyłam się, bo Simona jest stanowczo za dużo. Denerwowałam się na bieg wydarzeń i na to, że autorka chyba nie ma serca dla swoich czytelników, no przesada, cały czas obrywa Jace, a to moja ulubiona postać i chcę nie pozwalam buntuję się rozkazuję, aby żył sobie gdzieś tam szczęśliwie. A nie, jak jest lawina, to najwięcej kamieni spada na niego. 

Po raz kolejny nie mam pojęcia co takiego widzę w "Darach Anioła"...
Tłuką się, biją, zabijają, wskrzeszają (?), gryzą, rozszarpują na strzępy. 
(To u góry służy jedynie zbudowaniu dramatycznej atmosfery. Demonów wcale nie było aż tak dużo.)
Mamy wampiry, wilkołaki, NOCNYCH ŁOWCÓW i innych...
(To DRUKOWANYMI najlepsze.) 
I jest wątek romantyczny! 
(uhuhuhuhu!!)
Okej, wygraliście, ten wątek to właściwie sens tej historii. 
Okej, czytam tylko ze względu na ten wątek. 
No przecież się przyznałam! 
(Niech Wam będzie, uwielbiam Jace`a, ale cicho sza. To tajemnica.) 
Clary też niczego sobie, ale mogłaby mieć lepszy charakterek, no i nie obraziłabym się gdyby zabrała Simonowi narrację, bo facet przynudza. 
Szkoda, że nie można mieć wszystkiego.

Oraz, jako smaczek, taki oto piękny cytat.

"L`amor che mwove il sole e l`altre stelle."*

Pani Cassandro, jak pani mogła? No jak!? Jak można zakończyć książkę w takim momencie? Jak? Właśnie się na panią obraziłam, pani Clare.

Dobrze, że "Miasto zagubionych dusz" już czeka na półce! Ha!

* - "Miłość jest najpotężniejszą siłą na świecie." 

Rozdawajka urodzinowa!

1. Organizatorką rozdania jestem ja, Kinga G., autorka bloga "Magiczny zakątek".
2. Nagrodami są książki "Zabójczy Księżyc" oraz "Mroczna bohaterka. Kolacja z wampirem".
3. Czas trwania rozdawajki to 11.04 - 11.05. do godz. 23:59. Zgłoszenia oddane po tym czasie nie będą brane pod uwagę. 
4. Zwycięzcy zostaną poinformowani drogą mailową i będą mieli 3 dni na podanie adresu do przesyłki, w przypadku gdy np. jedna z osób nie odpowie zwycięzca zostanie wylosowany ponownie. 
5. Nagrody wysyłam tylko do osób zamieszkałych w Polsce.
6. Nagrody zostaną wysłane do zwycięzców w czasie dwóch tygodni od podania adresu do przesyłki.
7. Nagrody nie podlegają wymianie.
8. W konkursie nie mogą brać udziału osoby anonimowe.
9. Zwycięzcy zostaną wyłonieni poprzez losowanie.
10. W razie nieścisłości proszę pisać na - kinga.godowska@vp.pl



W komentarzu pod tym postem należy: 
1. Wyrazić chęć wzięcia udziału np: zgłaszam się!, biorę udział!, mocno chcę! itd.
2. Podać swój nick np: Kinga G.
3. Podać swój adres email.
4. Umieścić baner konkursowy na swoim blogu i podać link.
5. Dodać blog "Magiczny zakątek" do obserwatorów. 
6. Jeśli posiadasz konto to także do kręgów Google+. 
7. Polubić stronkę bloga na facebooku - LINK.
8. Napisać, którą książkę się wybiera. 

Gotowe! Życzę powodzenia! :) 

wtorek, 8 kwietnia 2014

"Magiczny zakątek" ma już ROK!

Dzisiaj z ogromną radością informuję, że udało mi się przetrwać rok w blogosferze. To dla mnie wielki sukces, bo nie sądziłam, że wytrzymam aż tyle czasu. Muszę przyznać, że jestem z siebie dumna. Gdy zakładałam bloga nie spodziewałam się, nawet nie śmiałam marzyć, że zostanę przez Was tak ciepło przyjęta. Z szokiem patrzyłam na wciąż rosnącą liczbę statystyk i... nadal zastanawiam się dlaczego. Ale już nie będę pytać, uznajmy, że... rozumiem. :)

Chciałam stworzyć bloga, który będzie się wyróżniał. W pewien sposób to osiągnęłam, bo w czasach kiedy każdy goni za nowościami wydawniczymi ja wolę wracać do starych zapomnianych lektur. Pisząc o nich mam nadzieję, że ktoś jednak pójdzie do biblioteki, wypożyczy i zanurzy się w dawno minionych czasach. Rozumiem, że w większej mierze ciągnie nas do nowości, ale nowe nie znaczy lepsze. 

Najbardziej wbiły mi się do głowy dwa zdania, ale ich tu nie przytoczę, zastanawiajcie się o co chodzi. Jednakże dziękuję za wszystkie ciepłe słowa, każdą nawet najmniejszą pomoc i cenne rady, a także otuchę, którą mnie obdarzyliście w tym zakątku w sieci. 

Jako pierwszą muszę wyróżnić Mery, która przez ten rok stała się moim największym autorytetem; moją największą inspiracją. A jej słowa, że "roczny blogger już nie raczkuje!" autentycznie mnie dobiły. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie co poniektóre rzeczy.
Dziękuję osóbce o nicku Ema Pisula (chciałam napisać o niej Emilia, ale nie pozwala tak do siebie mówić) za niezliczone rozmowy, za bezgraniczną miłość, którą obydwie obdarzyłyśmy "Przeminęło z wiatrem". 
Jestem wdzięczna Asi Pałasz za to ile musiałam się namęczyć, aby podtrzymać ją na duchu. Dobra, ja jej nie podtrzymywałam tylko zareagowałam dość krzykliwie. Ale najważniejsze jest to, że możemy w nieskończoność kłócić się na temat twórczości K. Michalak. 
Dziękuję Marzence P. za to, że ma całkowicie inny gust niż ja. Towarzyszy mi od początku mojej blogowej przygody; była pierwszym obserwatorem, dodała pierwszy komentarz. 
Nie wiem co bym zrobiła gdyby nie przyszła mi z pomocą Karolina Pająk. W końcu zawdzięczam jej szablon, który gościł na blogu jeszcze do niedawna oraz ten nagłówek, który jest teraz.
Tak samo dziękuję Katarzynie Meres, na której pomoc zawsze mogę liczyć. Dzięki Tobie, kochana, zaczęłam pisać i uwierzyłam, że uda mi się to skończyć. 
Oraz Oli C., która zakuwa niemiecki będąc na fb i nominuje mnie do dziwnych zabaw, a później wymyśla głupoty.
Basi Pelc za to, że nie znosi koloru fioletowego, ale mimo to wpadała do mnie cały czas.  
Antonina Everdeen sprawiła, że bardzo chętnie poszłabym sobie z nią na herbatkę, pogadać i pospacerować, ale mogę się z tym pożegnać, bo pewnie mieszka gdzieś daleko ode mnie. Dlaczego blogerzy książkowi są rozrzuceni po całej Polsce?  
Podziękowania składam również Paula Ath, której ostatnio jest w blogosferze mniej, ale na pewno powróci z nową energią.
  
Obiecana niespodzianka będzie może jeszcze w tym tygodniu. Tylko nie wiem jeszcze którego dnia, bo przeraża mnie ilość nauki, aż nie wiem gdzie mam ręce wsadzić. I przy okazji przepraszam, naprawdę mi głupio, bo w ogóle nie wchodzę na Wasze blogi, postaram się to zmienić. 

Pozdrawiam bardzo serdecznie, 
Kinga G. 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

"Pani na Mellyn" - Victoria Holt

Co się stało z Alice?

Kto obdarował tę książkę tak wyjątkowo paskudną okładką? Jak mógł!? Czytał w ogóle to, co znajduje się w środku? Nie wydaje mi się. To niewyobrażalny błąd, bo mogę się założyć, że okładka odstraszyła większość potencjalnych czytelników tej powieści, którzy prawdopodobnie uciekli na jej widok gdzie pieprz rośnie. Szata graficzna nawet w najmniejszym stopniu nie obrazuje treści.

Eleanor Hibbert to niezwykle płodna autorka, napisała bowiem ponad sto powieści pod różnymi pseudonimami, a najbardziej znane to: Jean Plaidy, Victoria Holt, Philippa Carr, pisała także jako Eleanor Burford, Elbur Ford, Kathleen Kellow, Anna Percival oraz Ellalice Tate.

"Panią na Mellyn" jako pierwsza przeczytała moja mama, której książka musiała niezwykle przypaść do gustu, ponieważ gorąco zachęcała mnie do zapoznania się z lekturą, a jako że nie miałam akurat nic innego pod ręką stwierdziłam, że skorzystam z okazji.

Dwudziestocztero letnia Marthy Leigh nie ma widoków, aby wyjść za mąż, więc przyjmuje posadę guwernantki w rezydencji Mount Mellyn. Jej wychowanka, Alvean, sprawia na początku kłopoty, jednak z czasem ośmioletnia dziewczynka zaczyna dogadywać się z kobietą, a najbardziej zbliżają je do siebie lekcje konnej jazdy. Jednakże z czasem Marty popada w obsesję dotyczącą pierwszej pani TreMellyn, Alice, do której jest bardzo podobna...

Książka pozytywnie mnie zaskoczyła, nie spodziewałam się, że okaże się tak dobra. Pod wieloma względami przypomina mi "Rebekę" Daphne du Maurier, nie chodzi tu o fabułę i bohaterów, ale o wrażenia, które wywarły na mnie obydwie powieści. Są lekkie, przyjemne, no i zadziwiająco szybko się je czyta. Mają taki specyficzny i tajemniczy klimat, który nie sposób opisać zwykłymi słowami. Bohaterowie są tacy żywi, czasami miałam wrażenie jakby zaraz mieli wyskoczyć z kartek. A opisy, stworzone przez tak lekkie pióro, podczas czytania sprawiają niewysłowioną przyjemność. Dialogi również na dobrym poziomie, można wręcz pozazdrościć Holt literackiego kunsztu. 

Najbardziej upodobałam sobie Alvean, dziewczynkę, której każde pojawienie się dodawało książce smaku, zdecydowanie jest to najbarwniejsza postać tej historii. Na początku była wymalowana ciemnymi kolorami, ale później dzięki pannie Leigh jej osobowość nabrała zupełnie nowego jasnego wyrazu. Sama guwernantka nie zaskarbiła sobie mojej sympatii. Czytałam i stwierdzałam, że "Ta kobieta nie ma w sobie życia!". Może to i dziwne, ale nie lubię uporządkowanych, dobrych i nieskazitelnych ludzi, a tym bardziej książkowych postaci. Tacy nie dość, że są denerwujący, to jeszcze niesamowicie nudzą. 

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Eleanor Hibbert wypadło bardzo dobrze, oczywiście w wolnej chwili pójdę przetrząsnąć bibliotekę w poszukiwaniu innych jej książek, a Was tymczasem gorąco zachęcam do upolowania "Pani na Mellyn". Udajcie, że nie dostrzegacie tej szpetnej okładki.             

czwartek, 3 kwietnia 2014

Mam ochotę się... wyżalić/poskarżyć!

Za wszystkie błędy przepraszam. Tekst napisany na szybko, nie mam czasu sprawdzać. 

Może i blogger zamiast pisać posty o niczym powinien się skupić na tym co robić należałoby. W moim przypadku - na czytaniu i recenzowaniu książek, albo raczej pisaniu jakichś opinii recenzjo-podobnych i zamieszczaniu czegoś na kształt jakichś tam przemyśleń i refleksji. Recenzentką na pewno nie jestem. Więc kim?

A po co to piszę?
Ano po to, że jestem już chyba trochę zmęczona, oczywiście nie rezygnuję z bloga, ani nic takiego, skądże znowu, już nabrałam wiary w siebie, blogowanie uświadomiło mi parę ważnych rzeczy i... no tak, dobiła mnie raczej myśl, że za parę dni obchodzę... rok. Przeraziły mnie statystyki, liczba komentarzy, obserwatorów, i takich innych tego typu spraw. No serio!? Dla jednych to mało, dla mnie to bardzo dużo. Jednak nie o tym chciałam rozmawiać, bo na ten temat pogadamy 9 kwietnia, czyli w dzień, w którym powinnam wkuwać do pracy klasowej z chemii, ale nauczę się wcześniej, aby napisać dla Was post rocznicowy.

W najbliższym, dalszym i jeszcze dalszym czasie może mnie być tu mniej, mówię poważnie, ale może mnie też być więcej, nie wiem, ja się sama ze sobą kłócę, to całkowicie normalne. Ale na sto procent będę. Nie wiem jeszcze tylko ile mnie będzie. Wszystko wyjdzie w praniu. ;)    

Moimi małymi problemami są przede wszystkim te cholerne, natrętne... "cuda". Bo jak człowiek chce w życiu coś napisać, nieważne czy zaczyna od krótkiego opowiadania czy podwija rękawy i natychmiast bierze się za książkę. Nieważne. Zawsze głowę tej osoby wypełniają jakieś sceny, obrazy, chwile, takie różne, a to wszystko krzyczy żeby usiąść, wziąć długopis i przelać to na papier. Czytanie idzie mi naprawdę ciężko, ja wszędzie widzę tę historię. Otacza mnie z każdej strony i cały czas o sobie przypomina. Nie mogę się jej pozbyć! Jest osiem rozdziałów, do tego niecałych, bo jak piszę to w większości dialogi, opisy załatwi się później. Nie nadążam notować. Za szybko. Nie wiem czy to dobrze, czy źle. Jednak najgorsze jest to, że naprawdę naprawdę naprawdę zależy mi na tym, aby to skończyć. W tym czymś jest stanowczo za dużo mnie...
Cieszą słowa takie jak: "Ty piszesz książkę? Będzie ładna. Skoro napisałaś tak ładnie o miłości na polskim." Albo kiedy koleżanka ci tłumaczy jak ma wyglądać bohaterka, albo pytają czy dam przeczytać. A ja tylko się uśmiecham. 

Muszę wspomnieć także o tej cholernej potrzebie wracania do starych, poznanych już przeze mnie książek. Stoją i patrzą się z półek. Czasami wydaje mi się, że mają oczy i mrugają mrugają mrugają. A ja chciałabym wziąć je wszystkie, przeczytać po raz kolejny kolejny kolejny, pozaznaczać ołówkiem cytaty, ale oczywiście brakuje czasu, a ten piszczący głosik w głowie drze się na cały regulator "Ani mi się waż! Już do czytania! Nie, nie tego. Tamtej książki, o tej, której jeszcze nie znasz!" Co on się zna. Myśli chyba, że pozjadał wszystkie rozumy. Gówniarz.

I wiecie co... Pani Dorota z wydawnictwa MG pozwoliła mi nie kończyć "Don Kichota z La Manczy", sama mi to zaproponowała, nawet nie wyobrażacie sobie jaka to ulga. Bo ta powieść na serio mnie dobiła, przez miesiąc przeczytałam zaledwie 400 stron z 1024. Olśniewający wynik. Chociaż może jeszcze dam radę się zmobilizować... Zobaczymy.

No i na koniec chcę dodać, że muszę dokładnie tego bloga przemyśleć. Chcę, aby stał się cieplejszy, bardziej przyjazny, zamierzam poruszyć parę istotnych tematów, dodać coś, może jakąś niespodziankę, hm? Myślę, że w środę powiem Wam iż ten rok się udał. :)

Całusy przesyła, 
Kinga G. 

wtorek, 1 kwietnia 2014

"Na Pragę nie wrócę" - Elżbieta Wichrowska

"Praga stała się moją obsesją."

Lubicie Warszawę? Jeśli tak, to książka idealna dla Was! Jeśli nie, to cóż, na wstępie informuję, że nie znajdziecie w niej nic dla siebie. Ja natomiast jestem gdzieś pośrodku. Jak nie ma mnie w stolicy to mówię, że tak, oczywiście, bardzo ją lubię, a jak tam jestem to, jedynym moim marzeniem staje się ucieczka. Wolę ciszę, spokój, a ci wszyscy ludzie, którzy cały czas gdzieś pędzą doprowadzają mnie do... nie wiem jak to ująć w słowa, bo to bardzo dziwne uczucie. Ja po prostu nie mogłabym żyć tak jak oni. Tam jest stanowczo za głośno, za dużo szumu, za duży tłok. Jak w takim razie odebrałam "Na Pragę nie wrócę"? Książkę, której tematem przewodnim jest właśnie Warszawa?

Jedną z bohaterek tej opowieści jest Magdalena, pisarka i historyk, innymi są... warszawskie kamienice, których historia ożywa na oczach czytelnika, obejmując wiek XVIII, II wojnę światową, PRL i współczesność. A obok nich - skomplikowane postaci kobiet: wiernych przyjaciółek, kochających matek, namiętnych kochanek i profesjonalistek u szczytu kariery.
Autorka, znająca Warszawę jak mało kto, wędruje między jej prawą i lewą stroną, między tym co było a tym co zostało. Zagląda w głąb śmierdzących podwórek cudem ocalałych kamienic, zabiera czytelnika na niebezpieczne przechadzki po praskich cmentarzach lub blokowiskach wyrosłych na gruzach dawnej Warszawy. Podczas tych historyczno-urbanistycznych włóczęg poznajemy całą galerię postaci, takich jak dwóch osiemnastowiecznych księży nieświadomych, że trafili pod warszawskie czerwone latarnie czy parę bezdomnych zakochanych z autobusu linii 160. Gdzieś na pograniczu głównych wątków pojawiają się też psie historie, niekiedy zabawne, a czasem chwytające za gardło.
W gąszczu powieściowych wątków nie zabraknie niepokojącego kryminału, pogmatwanego romansu i dziennika podróży po Europie, z bezcenną instrukcją obsługi włoskiej komunikacji miejskiej oraz przewodnika po lokalach gastronomicznych warszawskiej Pragi.*

Nie spodziewałam się, że autorka będzie posługiwała się tak lekkim i zgrabnym stylem, który oczywiście przypadnie mi od razu do gustu. Sytuacje choć niekiedy absurdalne (nie chcę Wam psuć przyjemności z lektury, więc nie przytoczę ich tutaj) wychodzą nadzwyczaj... naturalnie i jakby przemawiają cichutko do czytelnika "Tak miało być! Wszystko się zgadza!", a nie zgadza się, ten czytelnik podświadomie to czuje. Natomiast bohaterzy ujęli moje serducho swoją... zwykłością. Pani Wichrowska dała świetny przykład na to, że nie trzeba serwować długich opisów charakteru postaci, a wystarczy jedynie stworzyć odpowiednie sytuacje, aby czytelnicy mogli się na nich poznać. 

Wydaje mi się, że to było od początku zaplanowane, a mianowicie - autorka nie kończy wątków. Prawie wszystkie pozostawia otwarte. Stawia swoim czytelnikom pytania, na które później nie chce dać odpowiedzi. Większość zapewne uzna to za minus, jednak ja uważam to za idealne rozwiązanie. Uwielbiam takie książki, bo można się w nich doszukiwać czegoś więcej i okazują się one być bardzo miłym zaskoczeniem. 

Jednak żeby nie było za słodko, muszę wspomnieć również o tym, że te wszystkie fakty historycznie wplątane między karty "Na Pragę nie wrócę" są nieco uciążliwe, zwłaszcza dla osób, które historii nie lubią, nie interesuje ich lub też po prostu nie potrafią przyswoić dat i dopasować do nich odpowiednich wydarzeń. Ja należę do tej trzeciej grupy, słaba pamięć to w końcu nie moja wina.   

W ogólnym rozrachunku "Na Pragę nie wrócę" wypada dobrze, bardzo się cieszę, że mogłam bliżej zapoznać się z powieścią Elżbiety Wichrowskiej i mam nadzieję, że w przyszłości będę mogła przeczytać coś jeszcze jej autorstwa. 

* - pochodzi z okładki

Za egzemplarz oraz okazane mi zaufanie serdecznie dziękuję wydawnictwu MG